Z Natalią Bażowską rozmawia Agnieszka Kwiecień Agnieszka Kwiecień: W krótkim tekście autorskim zamieszczonym w twoim profilu na portalu „Myartspace”, opisujesz stan, który towarzyszy Ci w chwili tworzenia. Wspominasz o zachwianiu poczucia czasu i przestrzeni oraz o wyłączeniu analitycznego myślenia. Opisywane przez Ciebie uniesienie wydaje się bliskie artystycznej improwizacji – nie wiesz, kiedy przychodzi do Ciebie idea. Szybka i spontaniczna kreacja daje Ci poczucie siły i wolności. Wszystkie przytoczone wartości wpisują się w romantyczny etos, który emancypując czucie i wiarę, odrzuca szkiełko i oko. Opowiedz o walce romantyzmu z racjonalizmem w Twojej pracy.
Natalia Bażowska: W moim odczuciu każda praca twórcza (nawet ta najbardziej konceptualna) opiera się na identycznej zasadzie. Jest to kwestią samego mechanizmu bądź systemu pracy czy artysta uświadamia sobie pomysł, czy też po prostu tworzy, nie analizując go. Każda idea ma początek w podświadomości i tylko od jej autora zależy, czy przed realizacją dotrze ona do świadomej części naszego umysłu. Koncepcja, która zawsze bardzo mnie fascynowała dotyczy podświadomości zbiorowej. Skoro występuje u wielu organizmów niższych, czemu nie miałaby występować u homo sapiens? Dla mnie otaczająca przestrzeń jest wprost wypełniona projekcjami z naszego umysłu. Wystarczy tylko pozwolić swobodnie temu strumieniowi przepływać, żeby w pełni z niego korzystać. A. K.: We wspomnianym tekście użyłaś słowa twórca (Creator), pisząc go wielką literą. Czy dobrze rozumiem, że odwołujesz się do kolejnej klasycznej narracji, która stawia znak równości między artystą a stwórcą? N. B.: W klasycznym pojęciu artystę często ograniczają pewne wartości – osobiście uważam, że podczas tworzenia należy się ich wyzbyć. Nie chodzi mi o brak aspektów moralnych, ale o swobodę w poruszaniu wszystkich tematów, które w jakiś sposób tworzącego nurtują. Urzeczywistniając swoje koncepcje, artysta może skorzystać z dowolnej liczby modułów, które udostępnia mu świat realnie istniejący, może się nimi dowolnie bawić, przestawiać i modyfikować. Ale może też korzystać z modułów stworzonych przez siebie samego. Podczas łączenia tych dwóch rodzajów elementów powstaje nowa rzeczywistość. Wtedy artysta przeobraża się w Twórcę. A. K.: Pozostając w temacie kreacji, na myśl przychodzi mi twój obraz zatytułowany „Autokreacja” (2010). Przedstawiłaś tam antropomorficznego stwora, wylewającego z białego kubka organiczną magmę, która formuje jego cielesność. Proces odlewania uchwyciłaś w fazie końcowej – nie ukształtowana pozostaje jeszcze tylko głowa – ośrodek świadomości. Ta dosyć symboliczna wizja skłania mnie do pytań o potrzebę autokreacji artysty, ubierania maski, kostiumu lub na odwrót zrzucania konwencji. Jaka jest Twoja metoda? N. B.: Kiedy zaczęłam malować postanowiłam, że będę tworzyć tylko „szczere obrazki”. Zakładanie maski, kreowanie się na postać, którą tak naprawdę się nie jest, moim zdaniem, nie przynosi dobrych efektów ani w sztuce, ani w życiu. Dojście do tego, co oznacza bycie sobą często zajmuje sporo czasu i może być tylko i wyłącznie naszym własnym zadaniem do rozwiązania. Z biegiem lat trzeba odnajdywać się na nowo. To wciąż trwająca praca, ale dzięki niej możemy oczekiwać spełnienia. Żyć, a nie wegetować, tworzyć, a nie produkować. A. K.: Studiowałaś na Śląskim Uniwersytecie Medycznym. Tam również w ramach studiów doktoranckich prowadziłaś badania w katedrze psychiatrii. Te dosyć zaskakujące informacje wyczytane w ogólnie dostępnych źródłach, zupełnie nietypowe dla drogi edukacyjnej artystki, skłaniają mnie do pytania o związki wykształcenia medycznego z artystycznym. Czy pojmujesz sztukę jako rodzaj terapii? Czy przez ten pryzmat określasz cele Twojej twórczości? N. B.: Sztuka w wielu sytuacjach jest rodzajem terapii, ale nie są to cele mojej twórczości. Faktem jest, że żaden twórca nie uwolni się od siebie samego, że zostawia w swoich pracach cząstkę osobowości, cząstkę siebie. Sztuka potrafi wydobyć z człowieka wszystko – nawet te najbardziej skrywane tajemnice. Mogą pojawić się nie tylko w tematyce prac, ale też w formie ich kreowania, rodzaju wybranej techniki. Pojawia się tu pytanie, czy decydując się na zostanie artystą intuicyjnie wybieramy terapię. Nawet jeśli tak jest, myślę, że jest to decyzja nieuświadamiana. Studia medyczne pozwoliły mi zdystansować się do wielu atrybutów człowieczeństwa, wyrobiły pewien sposób postrzegania rzeczywistości, pozwoliły nabrać dystansu do siebie i świata. Uświadomiły mi, że tak naprawdę nie ma spraw płytkich, każda sytuacja w życiu ma swoje podłoże. I nie chodzi o to, żeby je analizować, po prostu konieczna jest akceptacja, pogodzenie się z każdym wymiarem tego, co nazywamy byciem człowiekiem. Moje badania w katedrze psychiatrii dotyczyły analizy przekazów wizualnych. Fascynowało mnie pojęcie kongenialności – chciałam sprawdzić czy działa. Badania były przeprowadzone na projektach graficznych, ale ich wyniki mogę zupełnie swobodnie przenosić w inne rejony sztuki. A. K.: Czy mogłabyś opowiedzieć o rezultatach tych badań i ich reperkusjach w działaniach z zakresu sztuki? N. B.: Kongenialność w moich badaniach dotyczyła połączenia formy danego przekazu z jego treścią. Dana informacja może być przekazana w formie, która ją wzmacnia (jest kongenialna w stosunku do treści) lub osłabia (jest niekongenialna). Znając tą zależność, można sterować siłą przekazu w zależności od potrzeby. Wiele atrybutów moich prac jest jeszcze w fazie eksperymentu – cały czas poszukuję odpowiednich środków wyrazu. A. K.: Dwa Twoje obrazy: „Synergia” (2010) i „Rozmowa” (Dialogue, 2010) chciałabym odnieść właśnie do sfery psychicznej człowieka. Odbieram je jako dosyć ponure wizje. Rozumiem, że demony ludzkiego umysłu są dla Ciebie jednym z istotniejszych tematów. N. B.: Obraz „Dialog” przedstawia dwa wilki. Wbrew pozorom ich zachowanie pokazane na obrazie nie jest formą agresji. To jest rodzaj gry pomiędzy wyżej i niżej postawionym osobnikiem w stadzie. Malując go, chciałam pokazać jak bardzo możemy się pomylić w interpretacji czyichś relacji. Znaczenie dialogu w jakiejkolwiek, nie zawsze werbalnej formie, może być zupełnie mylnie interpretowane. Z kolei „Synergia” przedstawia kobietę w pierwotnym otoczeniu, w czymś jeszcze nie do końca ukształtowanym. Dla mnie synonimem takiego miejsca jest las – zmienia się tak szybko, że trudno nadać mu ramy czy granice. Postać leży w pozycji w pewien sposób poddańczej, nie obawia się miejsca, w którym się znajduje. Jak pies czy kot, kiedy odsłaniają miękkie podbrzusze. Te prace właśnie odzwierciedlają wspomniany strumień projekcji. A. K.: Wiele z Twoich obrazów podejmuje klasyczne tematy ikonograficzne. W moim odczuciu można je postrzegać w co najmniej dwóch grupach. Po pierwsze obserwuję inspiracje wynikające z klasycznych dzieł malarstwa sztalugowego od czasów renesansu. W obrazie „Rogacze” (2010) widzimy jelenie w konfiguracji nasuwającej skojarzenia z tematem „Trzech Gracji”. Przedstawienie kobiety w basenie („Unosząca się”, 2010) parafrazuje skrót perspektywiczny znany malarstwu od czasów Mantegny i jego „Chrystusa z Brery”. Po drugie widzę wiele związków z dziełami awangardy malarskiej początku wieku. Obraz „Gra” (2010) przedstawiający dawanie klapsów, kojarzy się automatycznie z prześmiewczą wizją Maxa Ernsta („Matka Boska bijąca Dzieciątko w obecności trzech świadków”, 1926), a „Na Łysej Górze” nawiązujesz do „Tańca” (1910) Matissa. Wobec powyższej konfiguracji nie sposób nie zapytać o trwanie w Twojej refleksji tradycji klasycznego malarstwa i klasycznej awangardy. N. B.: Dla mnie dzieło sztuki jest dużo warte, jeśli działa na odbiorcę. Nie ma znaczenia czy jest to sztuka klasyczna, czy awangardowa - ważne jest, jaki wywiera efekt. Sycę się artefaktami, które mnie fascynują. Potem wizje te drzemią w mojej głowie i wyłażą w najmniej spodziewanych momentach. Wydaje mi się, że jeśli do przekazania nowej informacji, koncepcji czy idei użyje się starych schematów mają one większą siłę, łatwiej docierają do odbiorcy. Nie znaczy to, że należy zawsze z nich korzystać, ale czasami wzmacniają przekaz, są swoistym dialogiem z tym, co już było. Z drugiej strony często mottem moich prac są słowa Franka Zappy - „bez odchyleń od normy nie byłoby postępu”. A. K.: Zappa był chyba jednym z najwspanialszych szyderców w historii, który błyskotliwie podważał, co tylko dało się podważyć. Stworzył przy tym, wpadając w patetyczny ton, dzieło wieczne. Czy podobna metoda kontestacji, wykalkulowanego wariactwa, ma jakiekolwiek znaczenie w postrzeganiu przez ciebie świata? N. B.: Moim zdaniem zbyt poważny stosunek do świata i siebie jest zjawiskiem bardzo niebezpiecznym. Dopiero traktując rzeczywistość z rezerwą, możemy się rozwijać. Inaczej utkniemy w narzuconych konwencjach – nie będzie progresu. Bywam buntownikiem, zdarza mi się też bawić krzywym zwierciadłem. Jeśli docieram do granic, czuję, że żyję. Bardzo cenię sobie proste szczerości, często przekazywanie ich tak, żeby nie stały się frazesem wymaga odrobiny ironii. A Zappa potrafił robić to po mistrzowsku. A.K.: Dziękuję za rozmowę. Comments are closed.
|
Archives
November 2017
|